Relacja z wyjazdu do Maroko
Maroko
Dotarliśmy do Agadiru. Jak narazie największe wrażenie zrobiły na
nas zrobiły ośnieżone szczyty Atlasu widziane z samolotu, śniegu chyba więcej
niż u nas. Świetny stan dróg i owce pedzone przez pasterzy wzdłuż trasy z
lotnika do miasta. Ocean jak narazie widzieliśmy nocą a po promenadzie jakiś
człowiek jechał na wielbłądzie. Szkoda tylko że Barca przegrywa. Teraz idziemy
odpocząć.
Wyskoczelismy z rana do Kazby a właściwie ruin, same mury zostały a
pod murami pasą się dzieci i wielbłądy. Teraz na plażę.
Przesyłam kilka zdjęć z dzisiejszego dnia. Byliśmy na plaży Woda na początku
wydaje się lodowata ale po pewnym czasie można się przyzwyczaić. Mocno tu wieje
więc fale są bardzo wysokie. Plaża nie jest przepełniona więcej tu grających w
piłkę miejscowych chłopaków niż smażących się turystów. Nie jest to szczyt
sezonu i bardzo dobrze. Sporo miejscowych rodzin z dziećmi, większość kobiet
oczywiście w burkach co dla nas zwłaszcza na plaży dziwnie wygląda. Po bardzo
dobrym obiadku poszliśmy do miejscowego zoo. Można tam zobaczyć muflona
marokanskiego będącego skrzyżowaniem kozy z owca. Było też mnóstwo różnych
ptaków kóz a nawet kangury. Jutro ruszamy do Marakeszu.
Niby prosta sprawa podróż z Agadiru do Marakeszu. Ale nasz GPS
postanowił tę podróż uatrakcyjnić. Wybrałem opcję omijaj autostrady aby
bardziej poczuć miejscowy klimat na mapie jest droga N8 i nią planowałem
jechać. A nas GPS wyprowadził nas z Agadiru tak że zaraz po wyjeździe z miasta
pierwsze 20 km jechaliśmy wąska bardzo kręta górska drogą. To że była wąska to
nic gorzej że co chwila zniosła z ekranu. Jechaliśmy nie wiedząc czy to dobra
droga gdzie nas zaprowadzi. Trochę jak w życiu. A jak dojeżdzalismy do rozwodem
to już całkiem niewiadomo. Drogowskazy zapomnijcie, raz zobaczyliśmy jeden co to
była za radość. Dwa razy na tej wąskiej drodze zawracalismy. Na szczęście co
jakiś czas pojawiały się słupki z podaną odlegloscia do Marakeszu. To dawało
nadzieję że dobrze jedziemy. Do okola góry i stadka kóz i owiec. W pewnym
momencie wyjechaliśmy w stado wielbłądów jeden staną na środku drogi i ani myśli
się ruszyć. Wyglądał jak by chciał oznaczyć swój teren na masce naszego
samochodu. Trąbie i nic. W końcu ujawnił się pasterz krzyczał o wielbłąd
odszedł.
Dotarliśmy do N8 i dalsze 230 km już bez niespodzianek za to z
widokami na ośnieżone szczyty Atlasu. Marokanczycy powiększają powierzchnię
swoich pojazdów w górę przywiązują do dachów paczki, jadą tam kozy, owce są i
krowy czemu nie Koran nie zabrania.
Jazda po Marakeszu to ekstremalne
doznanie niby drogi szerokie może nawet że trzy pasy mają ale nikt ich nie
namalował. Jedziesz i niesiesz cze zmieniłeś pas czy nie nikt na to uwagi nie
zwraca wszyscy trąbią i do przodu.
Marakesz co za miasto można chodzić i
chodzić trudno się nasycić barwami zapachu wszystkim do okola. Wszyscy krzyczą
naciagaja wyciągają pieniądze od zdezorientowanych turystów. Nas naciagneli na
zdjęcia z wieżami na małpy się niedalismy. W drodze powrotnej zgubilismy się w
plątaninie wąskich uliczek Mediny niektóre idą pod budynkami i czasem jest
wrażenie że chodzimy podziemiami. Ostatecznie z tego labiryntu wyprowadził nas
jakiś bardzo uprzejmy miejscowy i nic za to nie chciał.
Zaraz mamy kolację a jutro dalej w miasto.
Jeśli ktoś lubi przyjechać do atrakcyjnego turystycznie miasta,
zaplanować sobie zwiedzanie a potem punk po punkcie plan realizować. A
wieczorem w pełni zadowolonym z siebie usiąść w hotelu przy piwie. To Marakesz
lepiej omijać z daleka. Tu trzeba mieć dystans do swoich planów, namolnych
sprzedawców, naganiaczy do sklepów, przewodników którzy za pieniądze chcą
odprowadzać. Do tłoku, zgiełku, brudu, bałaganu. Tu tak jest. Chodziliśmy
dziś cały dzień na początku chłoneliśmy kolory, zapachy, karmy, sklepiki pod
wieczór mieliśmy wszystkiego dość. Ale pokolei. Pierwszym punktem miała być
Mertesa Josefa i muzeum Marakeszu. Oczywiście pogubilismy się w plątaninie
uliczek. Zaczepił na gość pyta czego szukamy, pokazuje na mapie gdzie
jesteśmy, pyta skąd jesteśmy me że z Polski. On: Polska – Lewandowski, Borusia
i już jesteśmy przyjaciele. Radzi że dziś koniecznie na targ Berberow trzeba
iść, pokazuje droge mówi że on tu mieszka ale facet który zupełnie przypadkowo
przechodzi zaprowadzi tam nas bo tam pracuje. Idziemy gadka szmatka już mamy
dochodzić pokazuje jakiś dziedziniec i mówi że tam rodziny berberyjskie
wyprawiają skóry z wielbłądów o kóz. Śmierdzi tam jak jasna cholera turystom
dają miętę aby pod nos sobie przełożyli i nie….. Wiecie co. Potem wizyta w
sklepie pokazują wyroby ze skóry z wełny powiadają ją się to wyrabia, ciężko
odmówić i nie kupić. Wychodzimy i tu się okazuje że za oglądanie tych
smierdzacych skór trzeba zapłacić, gościa który nas przyprowadzil już dawno nie
ma. Chcą 100 dirhamow to niecałe 10eur targujemy się 20 , 60, 30, 50 stanęło na
40. Płace, chowam portfel o nagle ten pierwszy facet od Lewandowskiego
podjeżdża na motorku ten drugi który nas tam zaprowadził niewiadomo skąd się
pojawia wskakuje na motor i odjeżdżają pewnie szukać następnych 🙂 Jednego
widzieliśmy później jak prowadził dwie turystki.
Później zwiedzaliśmy muzeum sztuki najpiękniejszy był taras ma dachu
tego muzeum z widokiem na Atlas i było tam cicho. Widzieliśmy piękne zdobienia
Medresy, zjedliśmy obiad pokrecilismy się po głównym placu a jak dotarliśmy do
kolejnegomuzeum to okazało się ze jest już zamknięte.
Ale zapomniałem są tu nasi. Bociany z Polski przyleciały.
Dziś postanowiliśmy dać trochę na luz. Pospalismy do 9 w końcu
urlop. Po śniadaniu poszliśmy do ogrodu Majorelle założonego przez jakiegoś
francuskiego malarza wstęp dość drogi ale warto. Mnóstwo zieleni, zachwycające
kaktusy i kwiaty oraz cisza.
Po południu ruszyliśmy zwiedzić suk ( rynek,
targ, miejsce gdzie wyrabiaja i sprzedają) farbiarzy. Nie było łatwo trafić ale
z pomocą samozwanczego przewodnika udało się i trzeba przyznać że ten był ok.
Zaprowadził nas do kramu gdzie pokazano nam jak pracują farbiarze oraz zasypano
materiałami. Nawet coś kupiliśmy. Potem jeszcze jeden pałac i muzeum a na
koniec pożegnalny powrót przez plac Jemaa el – Fan.
Żegnamy Marakesz trochę
smutni że to koniec ale nasyceni klimatem miasta. Może wybierzemy się jeszcze na
jeden nocny spacer.
Jutro przejazd przez Atlas jestem podekscytowany.
Przejechaliśmy przez Atlas. 200 km a cały dzień nam to zajęło. Nie
dlatego że droga zła wręcz przeciwnie bardzo dobra tylko często się
zatrzymaliśmy aby zrobić zdjęcia i odbijalismy od trasy aby zwiedzać Kasby.
Droga wiedzie przez przełęcz Tizi N’ Tiszka wysokość 2260 m widoki jak by
zrobić drogę przez dolinę Pięciu Stawów i przez Zawrat do Gasienicowej. Brak
słów aby opisać a i zdjęcia niewiem czy oddadzą. Przed samą przełmęczą
zatrzymaliśmy się aby pochodzić na bosaka po śniegu Maciek tylko nie miał
ochoty. Przy okazji zdobyliśmy mały szczyt w Atlasie. Po przejechaniu przełęczy
zjechalismy z głównej drogi do miejscowości Telouet aby zwiedzić Kasbe
wybudowana przez Paszę który miał 5 żon i 30 konkubin. Na parkingu zaoferował na
usługi przewodnickie mężczyzna przypominający Sławka Uminskiego (to dla tych
którzy go znają) był bardzo przyjazny, dobrze wykonał pracę, aż chciało mu się
zapłacić.
Wcześniej jeszcze zatrzymaliśmy się obok stada owiec zaraz
pojawiło się dwoje małych pastuszkow prosząc o jedzenie, dałem im po banalnie,
dziewczynka poprosiła o zdjęcie.
Przed samym Ouarzazatem zjechalismy jeszcze
do Kasby w której kręcono sceny d Gladiatora. Te jak trenowano ich na
przyszłych Gladiatorow.
Hotel okazał się super jak to powiedziały dzieci :
mega. Jesteśmy nieźle zmęczeni.
Chcesz wyjechac na taką wycieczkę?
Skontaktuj się z nami, zorganizujemy ją!